Żydowski Konin – miejsce nie tylko na mapie.
I. Sklep Lajba Zajdlica
Żydowski Konin zniknął. Wśród mieszkańców zniknęła też praktycznie pamięć o nim. O ludziach, którzy przez kilka stuleci tworzyli to miasto razem z etnicznymi Polakami i z przedstawicielami kilku innych mniejszości. Zostaliśmy odcięci od pamięci. Może sami się od niej odcięliśmy.
Moja rodzina przyprowadziła się do Konina na początku lat 80. Chodząc na lekcje do I LO, codziennie mijałam synagogę. Nie wiem, czy u uczniów wzbudzała ona jakieś szczególne refleksje. Była tam i tyle. W szkole nikt nawet nie wspominał o konińskich Żydach, o tym, że przed wojną było w Koninie żydowskie gimnazjum.
W innych miejscowościach było podobnie. Wiedzieliśmy, że byli. Mijaliśmy ruiny bożnic. Współczuliśmy im. Ale nie chodziliśmy po ulicach z myślą, że oni też tu chodzili. Nie wchodziliśmy do przedwojennych domów z myślą, że oni tu mieszkali. Że tu mieli swoje sklepy, targi. Ta pamięć zniknęła. Pomógł ją zabić antysemityzm. I coś jeszcze. Być może niezwykła skłonność ludzi do zapominania, o której pisał Mircea Eliade.
W połowie lat 90. dowiedziałam się, że w Wielkiej Brytanii ukazała się książka Theo Richmonda, „Uporczywe echo”. Powiedziano mi, że jest ona niezwykle popularna w Izraelu, ponieważ mieszka tam spora grupa potomków konińskich Żydów. Dopiero dzięki tej książce do wielu ludzi dotarł fakt – a wielu innym się przypomniało – że Konin był miastem, w którym społeczność żydowska była tak liczna. Dzięki tej książce dowiedzieliśmy się też, że pamięć ludzi, którzy wspominali żydowski Konin została zachowana.
Czy możliwe jest, żebyśmy przypominali sobie o naszych nie-tak-dawnych-sąsiadach nie tylko czytając książki o nich, ale chodząc po ulicach, wchodząc do kamienic, przechodząc przez Plac Zamkowy? Żebyśmy przypomnieli sobie, gdzie była olejarnia, tartak, gdzie mieszkał rabin? I już nie zapomnieli?
Projekt „Żydowski Konin – moje miejsce na mapie” to projekt, który będzie trwał tylko trzy miesiące. Będziemy słuchać historii ludzi, którzy zachowali pamięć o konińskich Żydach. Udostępnimy zdjęcia miejsc, które ich przypominają. Na mapie miasta zaznaczymy te miejsca, które były ważne dla społeczności żydowskiej przed wojną. Nasz projekt to tylko muśnięcie zbiorowej pamięci. Ale czasem muśnięcie wystarczy, by kogoś obudzić.
Przy ulicy Dąbrowskiego 20 jest kamienica. Przed wojną był w niej sklep, którego właścicielem był Żyd. Wysoko nad zamurowanymi drzwiami widoczny jest jeszcze szyld: „Sklep spożywczy. Lajb Zajdlic”. Powiedział mi o tym Damian Kruczkowski, dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej. Jak chyba zdecydowana większość mieszkańców Konina, nie miałam zielonego pojęcia, że ten napis przetrwał. Szyld jest słabo widoczny, słowa ledwo się przebijają przez warstwę farby. Są zamazane jak nasza pamięć.
Z pomocą przyjaciół, znajomych i znajomych znajomych zaczynam się z nią mierzyć.
– Moja mama urodziła się w domu stojącym przy ulicy Żydowskiej [obecnie Targowej] – mówi Dorota. – Miała 14 lat, gdy Niemcy ich stamtąd wysiedlili. Miała wiele żydowskich koleżanek. Przychodziły do niej na Boże Narodzenie. Dostawała od nich słodycze za to, żeby mogły popatrzeć na choinkę. Rodzina mojej mamy była biedna i moja babcia pracowała u dobrze sytuowanych Żydów.
Siedzimy w domu mojej koleżanki. Pytam ją o wspomnienia jej nieżyjącej już mamy. Pamiętam, że kiedy zachorowała i traciła pamięć, często jej się wydawało, że jest w przedwojennym Koninie. Czasem nie poznawała rodziny, ale dokładnie pamiętała nazwiska ludzi, którzy przed wojną byli jej sąsiadami.
– Mama pamiętała żydowski Konin z niezwykłą dokładnością. Kiedy przetłumaczono książkę Richmonda i mama zaczęła ją czytać, okazało się, że porusza się bezbłędnie po opisywanym w „Uporczywym echu” świecie. Znała chyba wszystkie przywoływane tam osoby. To był jej świat. To byli jej znajomi. Do końca życia wspominała żydowskie koleżanki. Także sytuację, kiedy przyszły do niej przed wyjazdem do getta. Bała się wtedy podejść do okna, żeby się z nimi pożegnać. Myślała, że ją też mogą zabrać. Do końca życia miała z tego powodu wyrzuty sumienia.
Mamie mojej koleżanki żydowskość kojarzyła się z solidnością, z tym, co było utrwalone tradycją, dobre i cenne. W jej domu, żydowski Konin przetrwał w smakach i potrawach. We wspomnieniu matki, z którą nie zdążyły spisać historii o żydowskim mieście jej dzieciństwa.
zdjęcie: Anna Małkowicz
zdjęcie: Magdalena Krysińska-Kałużna
Schody wewnątrz kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego.
Zdjęcie: Magdalena Krysińska-Kałużna
II. Mezuza
(hebr. מזוזה)
Pani bibliotekarka przynosi pudełko, które przypomina raczej szkatułkę niż zwykłe pudełko. Otwiera i delikatnie odwija kolejne warstwy papieru. Moim oczom ukazuje się mezuza. Nigdy w życiu nie widziałam mezuzy. Myślę, że w Koninie mało kto widział, choć kiedyś przymocowane były do framug wielu drzwi w mieście.
Patrzę na zapisany fragment pergaminu zastanawiając się, jak wyglądali ludzie, do których odrzwi domu był przybity. Kim był człowiek, którego ręka potrafiła stawiać tak precyzyjne znaki.
Słuchaj, Izraelu! HaSzem Bóg nasz, HaSzem jest Jedyny.
Będziesz miłował HaSzem Boga twego,
z całego serca swego i z całej duszy swojej,
i z całej siły swojej.
Niechaj słowa te, które Ja ci dziś nakazuję,
będą na twoim sercu. Będziesz je wpajał twoim dzieciom
i będziesz o nich mówił, przebywając w swoim domu,
idąc drogą, kładąc się i wstając.
I przywiążesz je jako znak do swojej ręki,
i będą między twoimi oczyma,
i napiszesz je na bramach i na odrzwiach domu twego.
(fragment z Księgi Powtórzonego Prawa 6,4-9)
Na rewersie zwoju umieszczone jest imię Boga שדי, El Szaddaj.
Mezuza, to dwa fragmenty z tekstu Tory, które – zwinięte w rulonik – do zewnętrznej, prawej framugi drzwi przymocowywane są w specjalnych pojemnikach. Osoba wchodząca do domu religijnych Żydów powinna dotknąć fragmentu świętego tekstu dłonią. Ile pobożnych rąk dotknęło tej mezuzy?
W 1972 roku budynek przy ul. 3 Maja 1-3, wówczas Armii Czerwonej, był remontowany. Pan Jan Szatkowski, który mieszkał obok, postanowił porąbać wyrzuconą, starą framugę drzwi. Siekiera odskoczyła od ukrytego w drewnie metalowego przedmiotu. Niewielki pojemnik skrywał rulonik.
– Tata wiedział, że to nie jest zwykła kartka papieru – mówi syn pana Jana, Grzegorz, który przechowywał mezuzę po śmierci ojca. Siedzimy w Sieście. Zamówiliśmy po herbacie. Pan Grzegorz pije pomarańczową. Widzimy się pierwszy raz w życiu. – Mój tata urodził się w 1927 roku. Był zdunem. Mieszkali z rodziną przy ul. Armii Czerwonej 82, w pobliżu kościoła ewangelickiego. Później, po ślubie, zamieszkali z mamą przy Obrońców Westerplatte, obok dworku Zofii Urbanowskiej. W 1968 roku, kiedy miałam 6 lat, przeprowadziliśmy się do domu przy Placu Wolności. Mój tata znał ten plac od wczesnego dzieciństwa. Często tu przybiegał i nie raz zdarzyło się, że dostał od handlujących tu Żydów cukierka. Latem 1972 roku ktoś wymieniał ościeżnice przy kamienicy stojącej na roku Placu Wolności i ówczesnej Armii Czerwonej. Tata przyniósł belkę. Kiedy ją rąbał, wyskoczyła kasetka, a z kasetki mezuza. Dopiero w grudniu zeszłego roku dowiedziałam się, co to jest… Pomogła mi znajoma z pracy, która ma w rodzinie Żyda. Tata powierzył mi ten zwitek, a ja go cały czas miałem w domu. Wujek Edward, który walczył u Andersa, a później został w Anglii, przysłał kiedyś tacie cygara. Przez 50 lat trzymałem ją w pudełku po tych cygarach. Chciałbym, żeby mezuza została w Koninie, dlatego zaniosłem ją do biblioteki [Miejskiej Biblioteki Publicznej przy ul. Dworcowej – MKK]. Ludzie powinni móc ją zobaczyć.
Kasetka, która chroniła pergamin, pękła. Mezuza przetrwała.
Magdalena Krysińska-Kałużna
III. Kuczka, czyli sukka
(hebr. סוכה)
– Pokażę pani, gdzie to jest – mówi Aleksander Chojnacki i zakłada płaszcz. Chyba się trochę spieszy. Odległość pomiędzy jego kancelarią przy Wojska Polskiego, a 3 Maja 42 pokonujemy w trzy minuty. Pana Aleksandra i to, że wie, gdzie w Koninie są kuczki zapamiętałam ze spotkania z Łucją Pawlicką- Nowak. Po niechlubnym zburzeniu budynku szkoły talmudycznej, razem z fundacją „Pełnym Głosem” zorganizowaliśmy przed sześcioma laty kilka spotkań dotyczących kultury żydowskiej. Wśród nich było spotkanie z byłą dyrektorką muzeum w Gosławicach. Łucja Pawlicka-Nowak o losach konińskich Żydów wiedziała wszystko, a – jak się okazało – część widowni też była w tej historii całkiem nieźle zorientowana. Stajemy przed budynkiem, który minęłam w życiu setki razy i nigdy nie przyszło mi do głowy, że widoczny od strony podwórka balkon, to kuczki.
Konstrukcja ta nazywa się inaczej sukka, w tłumaczeniu z hebrajskiego – szałas i potrzebna jest do obchodzenia święta Sukkot. W praktyce kuczka jednak wcale nie musi przypominać szałasu, szczególnie w krajach, w których jesienią – podczas Sukkot – jest zimno.
W celu obchodzenia Sukot Żydzi budują szałasy i spędzają w nich czas przez siedem dni święta. Tradycja nakazuje, aby szałas stał się dla Żydów tymczasowym domem, co realizuje się przynajmniej przez spożywanie w nim posiłków W Izraelu oraz w innych krajach o cieplejszym klimacie, wiele osób nie tylko spędza wiele czasu w ciągu dnia, ale także nocuje w szałasach. W
krajach, gdzie w Sukot jest chłodno i deszczowo, jak w Polsce, tradycja zwalnia z obowiązku przebywania w szałasie, jeżeli pogoda uniemożliwia spożycie posiłku. Suka, czyli szałas świąteczny, musi posiadać minimum trzy stabilne ściany, wykonane z dowolnego materiału. Budulcem dachu mogą być wyłącznie rośliny, np. gałęzie drzew, bambus, itp. Suka powinna stać pod otwartym niebem i jej dach powinien być dziurawy, by w nocy widać było z jej wnętrza gwiazdy. Wnętrze szałasu powinno być bogato zdobione malowidłami, owocami, kwiatami, gałęziami drzew owocowych, a czasem nawet kobiercami (https://polin.pl/pl/sukkot-swieto-
szalasow).
– O tym, że to kuczki dowiedziałem się podczas sporządzania aktu notarialnego – mówi Aleksander Chojnacki. – Powiedzieli mi o tym klienci. Spróbuję poszukać w aktach jakichś informacji o dawnych właścicielach tego budynku. Mówię, że będę bardzo wdzięczna i dzielę się informacją o kamienicy przy Wojska Polskiego, od której zaczęliśmy nasz krótki spacer. Józef Lewandowski w „Czterech dniach w Atlantydzie” opisał ten budynek i jego mieszkańców tak:
Po drugiej stronie rzeki trzypiętrowa kamienica, jedyna posiadająca bieżącą wodę i kanalizację. własność doktora Kabaty. Na parterze mieszkał stary Bajrach, jeden z miejscowych bogaczy. (…) Bajrach kiedyś przyjął ojca i mnie herbatą, pokazał swój księgozbiór. Okazało się, że jest zbieraczem starodruków hebrajskich. Wyjmował z szafy foliały, razem odczytywaliśmy daty
wydania. Moim oczom ukazywały się niepojęte znaki, jeden tom nosił datę przed-Gutenberowską. Jeśli nie była to pomyłka, to tom był drukowany z klocka, jak drzeworyt. Byłem zbyt młody, by ocenić bibliotekę, ale wiedziałem, ze trzymam w ręku bezcenne skarby (1991:14).
Żegnamy się. Patrzę na kamienicę nad Wartą, myślę o Bajrachu, hebrajskich starodrukach, wojnie w Ukrainie i o tym jak szybko znany nam świat staje się historią.
Magdalena Krysińska-Kałużna
IV. Leszczyńscy i Ejzenowie (cz. 1)
W przedwojennym Koninie, liczącym około 10 tysięcy mieszkańców, mniej więcej jedną trzecią stanowili Żydzi*. Ci z nich, którzy byli szczególnie religijni, a nieszczególnie bogaci, mieszkali w pobliżu synagogi. Należał do nich Mojżesz Abram Ejzen. Dom Ejzenów i warsztat kuśnierski Mojżesza Abrama usytuowane były w pobliżu Rynku Garncarskiego, Teper Mark (dziś Placu Zamkowego) przy ulicy Bożniczej 10 (Mickiewicza 7) naprzeciwko mykwy. Pomimo biedy wszystkie dzieci Ejzenów zdobyły wykształcenie. Jeden z synów, Majer Juda, został adwokatem. Ożenił się z Magdaleną Leszczyńską. Mieszkali przy Wiosny Ludów, na wprost ratusza.
– Mój pradziadek, Majer vel Markus Leszczyński nie chciał, żeby jego córka wyszła za biednego Ejzena – mówi Dorota Merlak, wnuczka Magdaleny Leszczyńskiej.
Spotykamy się w jej mieszkaniu w Warszawie. Na stole przede mną kilka albumów. Zdjęcia babć, dziadków, licznych ciotek i wujów. Uśmiechnięci obchodzą urodziny, kończą szkoły. Prawie nikt nie przetrwał wojny. Zginął również dziadek Majer Juda, dzielny adwokat, któremu po upadku powstania w getcie udało się wydostać kanałami na aryjską stronę. Dołączył do żony i córki, które już wcześniej udało się przemycić za mur. Zadenuncjował go Polak, który podawał się za członka AK. Po wejściu de mieszkania gestapo, Majer Juda wyskoczył przez okno pociągając za sobą jednego z żandarmów. Zginął na miejscu. Żona zdążyła schronić się schodząc kuchennymi schodami. Dzięki pomocy granatowego policjanta wydostała się z obławy i dotarła do córki Marii, którą w Pruszkowie ukrywały siostry zakonne.
Ale wróćmy do czasów, kiedy nikt nie podejrzewał, ze wspólne życie Majera Judy i Magdaleny skończy się tak tragicznie.
– Moja babcia Madzia zakochała się strasznie w Ejzenie, gołodupcu. Mój pradziadek wywiózł ją na rok z Konina. Przez ten rok podróżowali. Gdy wrócili babcia i tak wyszła za dziadka. To był 1928 rok – mówi pani Dorota.
– W gruncie rzeczy pani pradziadek był tolerancyjny – stwierdzam. – On, przemysłowiec, pozwolił córce wyjść za biedaka.
– W tym czasie zaczęło się liczyć wykształcenie. A Ejzenowie byli wykształceni – uśmiecha się wnuczka Ejzenów i Leszczyńskich.
Mówi, że wszystko, czego dowiedziała się o przedwojennym Koninie wie od swojej babci i od niani, Marianny Gradek, która przed wojną pracowała w domu jednego z braci Leszczyńskich.
– Po wojnie babcia wróciła do domu przy Armii Czerwonej 51 (teraz 3 Maja 51), tuż przy rondzie, w pobliżu kościoła ewangelickiego. Tam od frontu był sklep żelazny Henryka Leszczyńskiego i oficyna w podwórku (przed wojną pod adresem 3 Maja 64). Po drugiej stronie ulicy było przedsiębiorstwo drugiego brata Leszczyńskiego, który miał skład drewna. A obok było kolejne przedsiębiorstwo trzech braci Leszczyńskich (m.in. mojego pradziadka Majera Markusa) i ich siostry. To był młyn i olejarnia. Zaraz za rogiem, gdy skręcimy z 3 Maja w Dąbrowskiego. Teraz są tam puste place.
Ajzyk vel Edward prapradziadek pani Doroty był założycielem i właścicielem przedsiębiorstwa „Młyn parowy i olejarnia Leszczyńscy”, które wybudował przy ulicy Dąbrowskiego 3/4.
– Był to pierwszy młyn parowy w Koninie – wspomina wnuczka Leszczyńskich. – Według Wincentego Grętkiewicza** Ajzyk został zastrzelony przez czeladnika młynarskiego, gdy jechał dorożką. Powodem zabicia prapradziadka było to, że „Młyn Leszczyński” skutecznie konkurował z dotychczasowymi wiatrakami obsługującymi okoliczne gospodarstwa rolne. Pan Grętkiewicz podaje, że był to 1905 rok, ale z naszych ustaleń wynika, że stało się to w 1907. Po nagłej śmierci Starego Leszczyńskiego (tak go nazywali w Koninie) przedsiębiorstwo przejęli jego synowie i córka, Estera Leszczyńska z mężem Abrahamem Ickowiczem. W Koninie zaczęto wtedy mówić, że to „Młyn Braci Leszczyńskich”.
c.d.n.
* W 1921 roku mieszkało w Koninie 2902 Żydów, a w 1939 ok. 2,5 tysiąca
**Przegląd Koniński 27 XI 1988
Magdalena Krysińska-Kałużna
Młyn Braci Leszczyńskich (lata 90.)
Mickiewicza 7 przed wyburzeniem
Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości pani Doroty Merlak
V. Leszczyńscy i Ejzenowie (cz. 2)
Majer Juda Ejzen, przedwojenny koniński adwokat, skończył gimnazjum w Kaliszu, ale jego przyszła żona, Magdalena, uczyła się już w Koedukacyjnym Gimnazjum Żydowskim, które działało w Koninie pomiędzy rokiem 1919 i 1929. Językiem wykładowym był w nim język polski, a hebrajski był jednym z nauczanych przedmiotów.
Gimnazjum powstało w wyniku starań gminy żydowskiej, a także przy wsparciu Rady Miejskiej, która pod budowę szkoły odsprzedała pustą parcele w pobliżu Warty za jedyne 10 zł. „Łódzki architekt wykreślił plany nowego budynku, a zarząd rozpoczął zbiórkę funduszy na budowę – pisze Theo Richmond – Rodzice składali datki. Sympatycy udzielali pożyczek. Dziedzic Kapłan, członek zarządu, dał cegły. Mój zamożny kuzyn i posiadacz tartaku, Aron Ryczke, dostarczył drewna i innych materiałów.”* Co ciekawe, podczas budowy szkoły doszło do sabotażu – fundamenty były źle wylane, nie podpierały przednich ścian budynku. Na szczęście na czas zapobieżono katastrofie i w dawnym gimnazjum żydowskim przy ulicy Wodnej do dziś uczy się konińska młodzież.
– Babcia skończyła gimnazjum żydowskie za czasów, kiedy jego dyrektorem był Leopold Infeld. Uczyła się też w szkole muzycznej i rozpoczęła studia w konserwatorium muzycznym w Warszawie, ale poznała dziadka i studiów nie ukończyła – opowiada Dorota Merlak, wnuczka Magdaleny i Majera Judy. – Przed II wojną w Koninie funkcjonowała także m.in. pensja pani Komornickiej. To była bardzo znana pensja dla panien. Uczęszczała tam moja babcia, ale też na przykład mama Danki Czerwińskiej**.
Rodzina pani Doroty była światowa i wykształcona. Dziadkowie i babcie studiowali w Warszawie, Krakowie, Wiedniu. Gdy pani Dorota wspomina swoich krewnych i ich losy trochę się gubię, ponieważ okazuje się, że mieli po kilka imion.
– Było to typowe dla zasymilowanych Żydów. W aktach urodzenia są imiona żydowskie, a na co dzień używano imion polskich. Tak było na przykład w rodzinie Leszczyńskich. Wszyscy posługiwali się imionami polskimi, które przetrwały na kartkach pocztowych. Brat pradziadka Henryk, to był jednocześnie Herman i Chaskiel, a brat mojej babci, Ajzyk, był powszechnie znany jako Edek Szalik.
– Dlaczego „Szalik”? – pytam ostrożnie zastanawiając się, czy to może jakieś spolszczone imię żydowskie.
– W jakieś święto państwowe był pochód, szła młodzież z gimnazjum. Wujek Edek niósł sztandar. Prababcia Róża wyszła na balkon, zobaczyła syna i zawołała: „Edziu! Szalik!”. I tak już zostało.
No tak, typowa żydowska matka, śmiejemy się. Pytam, czy pani Dorota zna dowcip o żydowskiej mamie, która wołała synka do domu. Dziecko pyta: A jest mi zimno, czy jestem głodny? Pani Dorota odwzajemnia się innym dowcipem: Czym różni się żydowska matka od terrorysty? Z terrorystą można negocjować. Edek powinien był wiedzieć, że nie ma szans i założyć ten szalik … – myślę.
Krewni pani Doroty mówili czterema językami.
– W cudem ocalałym dowodzie pradziadka jest napisane, że posługiwał się polskim, niemieckim, rosyjski i żydowskim, ale głównie posługiwali się polskim. Oni wszyscy mówili po polsku. Zresztą dzięki temu moja mama się uratowała.
*Theo Richmond, Uporczywe echo. Sztetl Konin. Poszukiwanie, Media Rodzina, 2001, s. 120.
** Pani Danuta Czerwińska, która zmarła w 2020 roku, była osobą znaną wielu koninianom. Prowadziła m.in. prywatny azyl dla zwierząt.
Magdalena Krysińska-Kałużna
Edek Leszczyński z kolegami w szkole. Edziu „Szalik” Leszczyński siedzi w drugim rzędzie od góry, czwarty od lewej.
Natan Leszczyński, syn Chaskiela i Mirli
Uroczystość w Koninie, lata 30. Róża Leszczyńska po lewej w pierwszym rzędzie.
Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości pani Doroty Merlak
Leszczyńscy i Ejzenowie (cz. 3)
Projekt „Żydowski Konin – miejsce nie tylko na mapie” i blog, który jest jego częścią, dotyczą małomiasteczkowego świata żydowskiej społeczności, który trwał do czasu II wojny światowej.
Jednak dziś jest rocznica wybuchu powstania w warszawskim getcie, a obok naszej granicy jest wojna, w trakcie której znów bestialsko mordowani są ludzie. Dlatego – w ostatnim już odcinku o Leszczyńskich i Ejzenach – umieszczamy fragmenty wspomnień Marii Leszczyńskiej Ejzen, koninianki, która jako dziecko trafiła do getta:
„Byłam szczęśliwa przez sześć lat. Było to w moim rodzinnym miasteczku Koninie, gdzie mieszkał ród Leszczyńskich – właścicieli wiatraków, młynów i olejarni i ród Ejzenów – ludzi bez majątku, którzy sami dochodzili do wszystkiego: lekarzy, prawników, komorników, a nawet wiedeńskich aktorów. Mój Ojciec Majer Juda Ejzen był adwokatem. Pamiętam sprzed wojny śmierć dziadka Ejzena i jego ortodoksyjny pogrzeb, ślub pod hupą ciotki Miry Leszczyńskiej, pamiętam mieszkania moich krewnych, uroczystości rodzinne, szabaty u babci Rózi, jej czarodziejski grający nocnik. Szczęśliwe sześć lat!
W 1939 roku mój Ojciec został powołany do wojska. Ja z Mamusią i rodziną Leszczyńskich ruszyliśmy do Poddębic, do majątku prababci, a potem do Warszawy: wierzyliśmy, że tam nie dojdą Niemcy. Pamiętam dramatyczną wędrówkę konnym wozem przez Polskę, bombardowanie, oblężenie Warszawy, pierwszą krew i trupy. Po kapitulacji odnalazł nas Ojciec. Konin był już zajęty przez Niemców, straciliśmy wszystko, nie było do czego wracać. W listopadzie 1940 roku przenieśliśmy się do warszawskiego getta. Mój piękny, semicki Ojciec nie nadawał się na aryjska stronę, w Warszawie nie znaliśmy nikogo, wszyscy nasi krewni szli do getta. Zamieszkaliśmy w dużym wielopokojowym mieszkaniu przy ulicy Nowolipki, tuż przy murze. Ojciec zaczął pracować jako robotnik w młynie. Wszyscy byli na jego utrzymaniu: babcia Rózia Leszczyńska, ciotka Hanka Nasielska z rodzicami, wujek Ickowicz. Jedliśmy wspólnie i coraz mniej. Wtedy byłam zadowolona z getta. Chodziłam do freblówki, do ogródka. Byłam tam na przedstawieniu Dobry Doktor Ojboli (wielkie przeżycie). Mamusia uczyła mnie czytać i pisać (bezskutecznie). Potem nastał głód i zachorowałam na tyfus. Babcia Rózia siedziała przy mnie i jak bajki opowiadała zdarzenia z życia rodziny – wszystkie pamiętam! Potem dostałam gangreny rąk i nóg. Znowu było źle. Do dziś widzę babcię, jak drze prześcieradło, moczy we wrzątku – jedynym lekarstwie i okręca mi palce…
Trzeba było przenieść się z Nowolipek, bo mieszkanie było za duże i za dużo ludzi: trudno było się ukryć… Ja z Rodzicami i z babcią Rózią poszliśmy do bloku Toebbensa na Leszno. Nie wiem, dokąd poszli inni. Więcej nikogo z nich nie zobaczyłam. Rozpłynęli się w powietrzu, zniknęli bez śladu. Na Lesznie odeszła babcia Rózia. Była w skrytce na parterze, bo chorowała na serce i nie chodziła. Skrytkę zastawialiśmy szafą. My chowałyśmy się (dopóki Mamusia nie miała numerka od Toebbensa) w piwnicy. Pewnego dnia wróciłyśmy po blokadzie, szafa zasłaniająca skrytkę babci była nienaruszona, ale skrytka pusta. Kołdra była odrzucona. Babci nie było. Tatuś powiedział: ‘poszła do nieba’. Bardzo płakałyśmy.
Leszno to ciągłe alarmy: blokada – trzeba się chować, bieg do domu, godziny bez ruchu w oczekiwaniu na odejście z domu Niemców, lęk potworny o Ojca, czy przeżył.
Niemcy wpadli kiedyś na podwórze domu, a my z Mamusia nie zdążyłyśmy zejść do schronu i razem ze sporą grupa zostałyśmy na podwórzu zapędzone w kąt przez Niemców. Oddali do nas salwę, ale ani Mamusia, ani ja nie zostałyśmy ranne, padłyśmy pod trupami innych i przeżyłyśmy.
Kiedy indziej Niemcy wygarnęli nas ze schronu i ja ‘zaplątałam’ się w grupę prowadzoną na Umschlagplatz. Nie wiem, jak to się stało, ale znalazłam się sama na piętrze budynku na Umschlagpatzu. Stałam w gównie po kostki i nagle usłyszałam: ‘Marychna!’ To był mój Tatuś Najdroższy. Wyniósł mnie pod paltem z tyłu na plecach, trzymałam się pod pachami, byłam taka mała i chuda, ze nic nie było widać. Przekupił wszystkich. Czasem w nocy słyszę wołanie ‘Marychna!’ i biegnę, ale nikogo nie ma.” *
*Maria Leszczyńska Ejzen, Jestem cała z tamtego świata, Oficyna Bibliofilów, 1999, ss. 4-6.
Magdalena Krysińska-Kałużna

Marychna Leszczyńska, urodziny, 1939 rok. Na zdjęciu m.in. także bliźniaczki, Dziunia i Ewunia Bułka oraz Rysio Margules.
Udostępnione dzięki uprzejmości Doroty Merlak, córki Marii Leszczyńskiej Ejzen.
VII. Atlantyda
Znów jestem na Placu Zamkowym (w myślach po słowach „Plac Zamkowy” dodaje od jakiegoś czasu żydowską nazwę tego miejsca: Teper Mark). Tym razem jestem tu z panem Andrzejem Mosiem, fotografem z Konińskiego Domu Kultury. Pan Andrzej nakręcił w latach 90. świetny film o Józefie Lewandowskim (Izaaku Lipszycu), kiedy ten przyjechał odwiedzić Konin – miasto, z którego pochodził. Lewandowskiemu udało się przeżyć okupację, bo jego ojca na początku wojny przekonali znajomi niemieccy żołnierze, by czym prędzej uciekał z rodziną na wschód. Lipszycowie przedostali się do Związku Radzieckiego. Lewandowski wrócił do kraju jako oficer Wojska Polskiego. Po 1968 roku znów musiał wyjechać. Osiadł w Uppsali, gdzie został wykładowcą uniwersyteckim. Pan Andrzej Moś rozmawiał z nim w 1995 roku.
– To był ostatni film, który zrobiłem na taśmie 16 mm. Był pokazywany w telewizji szwedzkiej. Trafił do wielu osób i instytucji, jest m.in. w muzeum Polin – mówił mi pan Andrzej kiedy przyszłam do KDK obejrzeć „Moją Atlantydę” (tytuł dokumentu nawiązuje do tytułu książki Lewandowskiego, „Cztery dni w Atlantydzie”). Teraz szukamy domów, w których mieszkała rodzina Lipszyców. Pan Andrzej pamięta, które to miejsca. Józef Lewandowski wskazał je podczas wspólnego spaceru.
Zaczęliśmy od ul. Wodnej. Plac, na którym stał „baraczek” (jak opisywał swój pierwszy dom Lewandowski) jest teraz podwórkiem okazałego budynku. Ojciec Lewandowskiego był tapicerem. Tu im się nie wiodło. W filmie Lewandowski tłumaczy, że klienci niechętnie się pojawiali w okolicy, bo w pobliżu był „główny burdel miasteczka”. Kiedy tu stoję przychodzi mi na myśl, że „główny burdel” ulokował się o rzut kamieniem od kościoła. Z drugiej strony, jak się dobrze zastanowić, w przedwojennym Koninie, który był nieporównywalnie mniejszy od obecnego, prawie wszystko było o rzut kamieniem od kościoła. W tej niewielkiej miejscowości był też przecież jeszcze kościół ewangelicki, synagoga i klasztor.
Później rodzina Lipszyców próbowała odmienić los przeprowadzając się do budynku naprzeciwko ratusza. Dziś to jest ulica Wiosny Ludów. Mieszkali w pięknej kamienicy z balkonem, która była własnością aptekarzowej Liskiewiczowej. Pod nimi mieszkał dentysta Najman. Zmiana miejsca nie pomogła. Interes nadal szedł kiepsko („klienci nie chcieli się wdrapywać na poddasze”), więc rodzina przeniosła się do kamienicy przy Teper Mark. Wprowadzili się do budynku, w którym mieszał rabin, Jakub Lipszyc (Jakób Liebschütz)*. Tu ostatecznie zbankrutowali. Był rok 1934. Izaak Lipszyc miał wtedy 11 lat. Jak ciężka jest sytuacja rodziny zauważył dopiero wtedy, gdy w domu nie było 50 groszy, żeby zapłacić za abonament w bibliotece**.
Dziadek Lewandowskiego był chasydem. Jednak Izaak, czyli Józef, już jako dziecko odmówił uczęszczania do chederu, gdzie oprócz nauki czytania i pisania kazano malcom zapamiętywać całe rozdziały Tory. Posłano więc Izaaka do szkoły państwowej dla dzieci żydowskich, która mieściła się przy ul. Mickiewicza. Nie wspomina jej zbyt dobrze. Później – przez dwa lata – uczył się w państwowym gimnazjum mieszczącym się przy tej samej ulicy (gimnazjum żydowskie już wtedy w Koninie nie funkcjonowało). Źle się tam czuł. Ubóstwo jego rodziny powodowało, że nie był włączony w żadne kręgi koleżeńskie – ani polskie, ani żydowskie.
Dawne gimnazjum mieściło się w budynku I LO, do którego chodziłam. Widzę na filmie znajomy korytarz i poznaję salę – Lewandowski przeprowadził w niej w 1995 roku lekcję historii. – Ilu ludzi chodząc do tej szkoły przed wojną miało problemy z tego powodu, że byli biedni albo, że byli Żydami? Nigdy o tym nie myślałam. Liceum zawsze było dumne ze swojej historii.
Atlantyda Lewandowskiego zatonęła wraz z bliskimi mu ludźmi. Mam wrażenie, że zaczynam postrzegać jej zarysy. Ostatnio, gdy jestem w mieście widzę miejsca, na które wcześniej nie zwracałam uwagi. Wraz z ludźmi, których historie poznaję, miejsca te wyłaniają się jak fragmenty zatopionego lądu. Rozmawiam też z tymi, którzy już od dawna rozpoznają i opisują te zapomniane fragmenty lądu, m.in. z Robertem Olejnikiem. Robert ma dużą wiedzę i świetne mapy.
– To gdzie dokładnie był ten stary żydowski cmentarz. Tam gdzie Kadek? – pytam Roberta, gdy pijemy herbatę po jakimś stowarzyszeniowym spotkaniu.
– Mniej więcej tam, gdzie stała Czarna Mańka***, pomiędzy Dworcową, której wtedy jeszcze nie było, a Poznańską – odpowiada koniński dziennikarz. Robert dodaje jeszcze, że prześle mi stare mapy. Będę mogła sprawdzić zarówno dokładne położenie cmentarza, jak i cegielni Mojsze Kapłana.
Stary cmentarz, zagrożony żwirownią, został przeniesiony w inne miejsce, bo – rzecz w judaizmie zupełnie niespotykana – rabin Jakub Lipszyc, powiedział, że bierze na siebie grzech naruszenia spokoju zmarłych.
Nie tylko koniński rabin był w swych działaniach niesztampowy: Cała rodzina Józefa Lewandowskiego, to byli chasydzi z dziada pradziada, jednak pomimo to rodzice nie nalegali, by Izaak (Józef) uczył się w chederze. Matka Lewandowskiego była rozmiłowana w polskiej literaturze, a ojciec – biedny tapicer – znał na pamięć „Pana Tadeusza”. Choć tyle wiemy.
* Józefa Lewandowski mówi w filmie, że jego dziadek był rabinem. Wziąwszy pod uwagę zbieżność nazwisk można by wnioskować, że był to koniński rabin, Jakub Lipszyc. Tak też pomyślałam i taką informację umieściłam w pierwszej wersji bloga. Wątpliwości zasiał po przeczytaniu tego odcinka Robert Olejnik. Zapytałam więc o zdanie Damiana Kruczkowskiego (dyrektora Miejskiej Biblioteki Publicznej i lidera „Dialogu”), dla którego sprawa również była raczej wątpliwa. Udało mu się odszukać zeznania złożone przez Józefa Lewandowskiego w Yad Vashem na dwa lata przed śmiercią oraz akt urodzenia ojca Lewandowskiego. Wynika z nich m.in., że rodzice Lewandowskiego urodzili się w Świętokrzyskiem (rabin Lipszyc przyjechał do Konina z Litwy), a dziadek Lewandowskiego ze strony ojca był kupcem.
** Żydowska biblioteka powstała w 1903 roku, liczyła ok. 10 tysięcy książek i korzystała z niej stale przynajmniej jedna trzecia żydowskich rodzin mieszkających w Koninie (Józef Lewandowski, Cztery dni w Atlantydzie, Uppsala, 1991, ss. 61-62).
*** Owiana legendą, nieistniejąca już, knajpa.
Tekst i zdjęcia: Magdalena Krysińska-Kałużna
VIII. Rozmowa z Furmit i Yoelem (odcinek ostatni)
Rodzina Frumit Porat mieszkała w Koninie do czasu wybuchu II wojny światowej. Frumit mieszka w Izraelu. Umówiliśmy się na rozmowę na Zoomie z nią i jej mężem, Yoelem.
Wojnę przeżył jedynie ojciec Furmit. Gdy się zaczynała miał 13 lat. Frumit pamięta opowieść ojca, jak niedługo po jego bar micwie* Niemcy włamali się do konińskiej synagogi, aresztowali m.in. rabina oraz kantora, H. L. Rosenberga, który był pradziadkiem Frumit (ojcem matki jej ojca). Koniński rabin został wysłany do getta w Józefowie, gdzie zginął: „W czasie wypędzania Żydów na rynek, w swoim własnym łóżku został zastrzelony ostatni rabin Konina Jakub Lipszyc. Jego ojciec Hillel Arie Lipszyc, pół wieku wcześniej piastował urząd rabina w Lublinie” – pisze Robert Kuwałek, autor publikacji o józefowskich Żydach.** David Traube, ojciec Frumit, trafił najpierw do obozu pracy, a potem do obozu koncentracyjnego.
– Mój dziadek, Zvi Eliezer, miał sklep ze słodyczami przy dzisiejszym Placu Wolności, a pradziadek miał ziemię na terenach położonych w pobliżu Warty. Był zamożnym człowiekiem – mówi Frumit. – Gdy wybuchła wojna, siostra ojca, Channa Golda, miała dwa lata. Rodzina oddała ją do konińskiego klasztoru mając nadzieję, że to ocali dziewczynkę. Ojciec – który zmarł 30 lat temu – zawsze wierzył, że jego siostra żyje, ale nie mógł jej odnaleźć. Kiedy wrócił do miasta po wojnie, Żydów już tam nie było. Byliśmy w Koninie kilka lat temu. Powiedziano nam, że naziści przyszli do klasztoru i zabili wszystkie dzieci.
Ojciec Frumit i jego rodzina byli chasydami Ger, zwolennikami cadyka z Góry Kalwarii. Była to jedna z najliczniejszych i najbardziej wpływowych grup chasydów w Polsce, założona przez Icchaka Meira Rothenberga Altera (1789–1866), zwanego rebe Icie Majer. Wiadomo, że w końcu XIX wieku chasydzkich rodzin było w mieście ok. 80.
Frumit nie wypytywała ojca o Konin. Teraz żałuje. Nie wie, gdzie był dom dziadka, ani pradziadka. Wie, że David Traube, syn Zvi Eliezera, był najstarszym z pięciorga rodzeństwa.
– Ojciec mówił, że w Koninie była piękna synagoga i wspaniała biblioteka. Miał pięć lub sześć lat, gdy zaczął naukę w chederze. Moja babcia – Frimit, z domu Rozenberg – była bardzo inteligentna. Kobiety zazwyczaj nie pobierały nauk, ale ona miała prywatnych nauczycieli. Znała języki obce i jak ktoś miał do przetłumaczenia list po angielsku lub niemiecku, przychodził do niej.
Frumit nosi imię po swojej babci.
Umawiamy się na spotkanie w Koninie, gdy Frumit z Yoelem jeszcze kiedyś tu przyjadą. Chcą przyjechać. Wciąż mają nadzieję, że Channa żyje i uda się ją odnaleźć. Ja też mam taką nadzieję.
*Uroczystości obchodzonej, gdy chłopiec skończy 13 lat
** https://rzeczpospolitajozefowska.wordpress.com/artykuly/terror-i-eksterminacja-ludnosci-gminy-jozefowskiej-aleksandrowskiej/
Magdalena Krysińska-Kałużna, Konin, 12 maja 2022
Żydowski Konin – mapa

#Energialudzi #Konin_Tu_płynie_energia